Maraton Warszawski nie był planowanym startem. Pobiegłam w nim na pełnym „spontanie”. Po półmaratonie w Skarżysku Kamiennej wiedziałam, że jestem w dobrej formie. Ciekawa byłam jak poszłoby mi na królewskim dystansie, więc padło na Warszawę. W tym roku właściwe przygotowania były do różnych dystansów – od 5-tki do ultramaratonu 80 km. Na treningach więc robiliśmy wszystko: od biegania wytrzymałościowego po szybkościowe.
Dodatkowo do uczestnictwa w maratonie zachęcało to, że meta ostatni raz będzie na Stadionie Narodowym. Miałam już okazję tam wbiegać kilka lat temu podczas biegu charytatywnego w ramach Orlen Warsaw Marathon. Niesamowite przeżycie! Poza tym kusiły mnie pierwsze Mistrzostwa Polski Blogerów, więc miałam kolejny bodziec, żeby wystartować.
Jarek tym razem nie zdecydował się biec maratonu, a jedynie mi kibicować, robić relację fotograficzną i być moim supportem na trasie. Jestem mu za to ogromnie wdzięczna.
Miesiąc przed maratonem wprowadziliśmy w życie dietę Rafała Szewczyka, która świetnie nam służy. Jest dobrze zbilansowana i idealnie dopasowana do treningów.
Przed startem zastanawiałam się, jaką taktykę obrać. Zaryzykować i biec szybko czy też racjonalnie wykorzystywać swoją energię? Tydzień wcześniej zrobiliśmy badania wydolnościowe w Sportslab.
Dowiedziałam się tam, że moja prędkość na maratonie powinna być w granicach ok. 4.50, czyli tętno ma wynosić najwyżej 166 uderzeń na minutę i to na podbiegach. Jeżeli biegłabym szybciej, to organizm mógłby zbyt szybko odmówić posłuszeństwa. Jednak postanowiłam zaryzykować. Czułam się naprawdę na siłach, zmotywowana i bardzo zadowolona, że tam pobiegnę. Optymistyczne założenie czasu ukończenia to 3 godz. 15 minut. Już wiedziałam, że pobiegnę poza swoim komfortem.
27 października, jesienny poranek, stoję na starcie Maratonu Warszawskiego. Kolega Rafał oznajmia, że będzie próbował biec na 3.10, ja ustawiam się z „zającem” na 3.15.
Chcę poczuć atmosferę. Właśnie zabrzmiała pieśń Niemena „Sen o Warszawie”. Pamiętam, jak kilka lat temu byliśmy z Jarkiem na meczu Legii Warszawa i jakie wrażenie wywarła na nas ta pieśń. Jednak mnie, ani jak mi się wydaje nikogo obok to nie wzrusza.
Biegacze są zajęci rozgrzewaniem się, skupieni nad pobiciem nowych życiówek oraz jeszcze ostatnimi rozmowami z bliskimi, którzy przyszli z nimi na start. Mam porównanie z maratonem w Poznaniu. To było naprawdę przeżycie. Na starcie się wzruszyłam. Muzyka Vangelisa „Rydwany ognia” na starcie oraz motywujące słowa konferansjera. A tutaj? Nic, nie ma atmosfery. No, cóż – pomyślałam – trzeba lecieć. Uśmiecham się do Jarka, buziak, uściski na szczęście, a potem padł strzał startera.
Zaczynam w tempie 4.44, na rozgrzanie, potem już schodzę poniżej 4.40. Biegnąc czuję się bardzo dobrze i komfortowo, nawet za bardzo. Ale wiem, że to początek. Zawsze tak jest. Byle nie przyspieszać, choć euforia, atmosfera stwarzana przez kibiców sprawia, ze nogi same niosą.
Ustaliliśmy z Jarkiem, na jakich kilometrach mniej więcej będzie na mnie czekał z żelami lub piciem. Jednak tyle jest punktów odżywiania na trasie, że naprawdę support nie jest potrzebny, ale wyglądam Jarka. Potrzebuję jego obecności.
Gdzieś ok. piątego kilometra widzę przed sobą grupkę zawodników, którzy biegną równo, rozmawiają, śmieją się. Mają na koszulkach napisy: Biegnę, żeby Bartek mógł biegać.
Dołączam do nich i mówię: Hej gaduły, na jaki czas biegniecie? Szybko się zapoznaliśmy, zgraliśmy nasze tempo. Bardzo dobrze mi się z nimi biegło, a nawet rozmawiało czasem, choć dla nich to tempo było lajtowe, dla mnie niekoniecznie. Okazało się, że startowali również na półmaratonie Wtórpol, na którym to były rozgrywane Mistrzostwa Polski Małżeństw. Okazało się, że pochodzą stamtąd. Mamy też wspólnych znajomych z Biegam Bo Muszę w Kielcach.
Był duży wiatr, jeden z kolegów podpowiedział mi, żebym schowała się za nim, gdyż wtedy lepiej się biegnie, jeśli ktoś osłania od wiatru. Miłe to było z jego strony. I tak całą grupką ok. pięciu osób biegliśmy sobie. Chłopaki się zmieniali, jeśli chodzi o prowadzenie grupy, co mi się podobało. Dzięki temu utrzymywaliśmy stałe tempo: 4:36 na km. Nie chciałam patrzeć na tętno, ale w Łazienkach zerknęłam: 172. Wiem, że za wysokie. Z czasem niestety będzie rosło, ale biegnę dalej. Poza tym zdaję sobie sprawę też, że adrenalina również robi swoje. Czuję się świetnie. Wspaniale nawet. Zwłaszcza, jak widzę Jarka, który z daleka robi mi zdjęcia, podbiega do mnie pytając czy czegoś nie potrzebuję. Kochany. W Warszawie dziś zimno, wiatr, a on biega to tu , to tam, żeby mi zrobić zdjęcia i wspierać.
Pamiętam o tym, by pić i wspomagać się żelami energetycznymi. Czasem biorę kawałek banana. Kiedy lekko zwalniam na „stołówce” chłopaki na mnie czekają, kiedy podbiegam krzyczą „Ela, jesteś? Ok, to lecimy”.
Dystans półmaratonu zleciał nie wiadomo kiedy. Mówię chłopakom, że właśnie zrobiłam życiówkę na tym dystansie.
W tym miejscu mijamy sporo kobiet. Chłopaki się śmieją, że jakoś tak bardziej kobieco się zrobiło .
Na punktach żywieniowych wolontariusze spisują się na medal! Są naprawdę fantastyczni! Kibicują, wykrzykują nasze imiona (mamy je z przodu przy numerze startowym). To bardzo miłe.
Bardzo lubię zespoły muzyczne na trasach. Zawsze świetnie grają, kiedy przebiegam pokazuję im kciuk do góry :-).
Za jakiś czas wbiegamy do tunelu. Dziwnie się tu poczułam: duszno, jakoś tak szybko zaczęłam biec, bo chciałam jak najszybciej stąd wyjść. Gps się wyłączył. Wybiegam z tunelu i czuję się mocno zmęczona. Okazuje się, że pokonałam ten dystans za szybko. Na dodatek muszę skorzystać z toalety! Nigdy mi się to na biegach nie zdarzało, ale cóż, nie ma wyjścia.
Tracę z oczu mój peleton. Na punkcie żywieniowym szybko chwytam jakiś żel. Okazało się, że jest z kofeiną. Niedobrze, pomyślałam, bo z reguły nie przepadam za takimi i mi nie służą. Jednak nie miałam akurat przy sobie nic innego i wiedziałam, że teraz spadła mi energia. Rozerwałam opakowanie i wzięłam spory łyk żelu.
Widzę tablicę z napisem 32 km, wśród kibiców okrzyki: dalej Ela! To Jarka rodzina. Cieszę się, że wyszli mi kibicować, to bardzo budujące :-).
Czuję, że lekko opadłam z sił. Tempo coraz wolniejsze, tętno nie, a więc zaczyna się kryzys – myślę. Serce bije coraz szybciej i mam jakąś dziwną zadyszkę. Być może kofeina tak zadziałała, albo „płacę” za zbyt wysokie tempo na początku biegu. Przypominają mi się słowa Szczepana ze Sportslab. Zwalniam, uspokajam organizm.
Teraz myślę tylko o tym, by dobiec. Czekam na widok Stadionu Narodowego, ale ciągle go nie widać. Próbuję czymś zająć głowę, żeby nie myśleć o zmęczeniu. Trasa wydaje mi się teraz bardzo monotonna i nudna. Ostatnie kilometry upływają bardzo wolno.
Wreszcie jest! Widać stadion! Coraz więcej kibiców. Biją brawo, krzyczą, że teraz to jeszcze trochę do końca. Mijam kolejny zespół muzyczny, tym razem działa na mnie drażniąco głos wokalistki. Przyspieszam, żeby minąć jak najszybciej dźwięki muzyki. To znaczy, że naprawdę jestem zmęczona.
Coraz bliżej do stadionu. Mijam napis: 400 m- OGIEŃ. Naprawdę staram się wykrzesać w sobie jeszcze trochę siły i biegnę do mety. Wiem, że tam na mnie czeka Jarek. Zastanawiam się, jak poszło chłopakom z mojej grupy „pościgowej” :-).
Jest! Meta! Chcę tylko już skończyć. Wpadam w ramiona Jarka, który uszczęśliwiony przytula mnie i gratuluje. Cudownie, kiedy Ukochany czeka na mecie! Brakowało mi tego w Poznaniu. Czas: 3.22.10!!! Super, jest życiówka w maratonie! Cieszę się, że dobiegłam. Spotykam Piotrka z mojej grupy. Pyta jak mi poszło, gratulujemy sobie. Okazało się, że przybiegli na metę w 3 godz. 13 minut! Nieźle!
Jarek opowiadał mi później, że mocno się wzruszył, jak wbiegałam na metę. Czekał na mnie niecierpliwie i cieszył się, że ustanowiłam nową życiówkę 🙂 Ja na mecie czułam radość, zmęczenie i ból stopy…
Podsumowując mój spontaniczny start w Maratonie Warszawskim, jestem bardzo zadowolona z wyniku. Rok temu w Poznaniu pobiegłam w czasie 3godz 31 minut, więc poprawiłam rekord życiowy o 9 minut!
Zajęłam 25 miejsce wśród 1013 kobiet, a w organizowanych po raz pierwszy Mistrzostwach Polski Blogerów 3 miejsce (dowiedziałam się o tym dopiero po powrocie do domu, dlatego nie mam zdjęć z podium).
W kategorii wiekowej zdobyłam 4 miejsce, jednak po dwóch tygodniach okazało się, że uplasowałam się oczko wyżej. Ale to już jest temat na zupełnie inną opowieść.