Tagi
80 km, city trail, compressport, gdańsk, nike wildhorse3, panachesport, trójmiejski park krajobrazowy, tricity, tricitytrail, ultrabieg, wejherowo
Uff! Ciężko było nam się zabrać za napisanie relacji z 80-kilometrowego biegu TriCity Trail. Chcieliśmy tylko odpoczywać, a że słusznie nam się to należało, o tym jest ta historia :-).
Świetnie spędziliśmy czas w Wejherowie. Ugościła nas Natalia i to również dzięki niej w niedzielny poranek dotarliśmy do Gdańska na start biegu.
Z Elą daliśmy sobie całusa, bo wiedzieliśmy, że razem to biec nie będziemy i… hajda!
Jarek:
Na początku miałem biec w spokojnym tempie ok. 6 minut na kilometr i plan ten realizowałem. Wielu biegaczy ruszyło mocniej, wyprzedzali mnie, a ja się nie podpalałem. Na podejściach byli tylko zdziwieni, bo albo biegłem albo bardzo szybko ich mijałem. Czułem się świetnie. Już od ok. 15 km zacząłem mijać tych którzy wcześniej byli przede mną. Na 19 km, czyli pierwszym punkcie żywieniowym przywitałem się z Tomkiem z redakcji Maratonów Polskich, bardzo szybko uzupełniłem zapasy i dalej w długą. Zostawiłem za sobą kolejnych może 10-15 biegaczy. Było świetnie. Nie chciałem przyspieszać więc w miarę możliwości utrzymywałem to tempo. Parę razy zgubiłem trasę, ale to przez moje gapiostwo, chociaż raz ewidentnie ktoś zerwał taśmy i wrzucił je na pobocze.
Na drugim punkcie żywieniowym też szybkie uzupełnienie wody i już mnie tam nie było. Trzeba przyznać, że wolontariusze na trasie spisywali się świetnie. Sami proponowali, że napełnią mi bukłak. Służyli pomocą i uśmiechali się do biegaczy jak do starych, dobrych przyjaciół.
Trasa świetna malownicza, a ja czułem się jak Powiernik Pierścienia, który bez wytchnienia pędzi, że wykonać swoją misję. Było genialnie, widoki wspaniałe, a trasa niesamowicie malownicza.
W tak błogim nastroju pozostawałem do 37 kilometra. Na podejściu złapał mnie kurcz. Był tak silny, że musiałem się zatrzymać i rozmasowywać obolałe miejsce. Czuję to nawet dzisiaj. Nie spodziewałem się, że takie coś może się zdarzyć przy podchodzeniu pod górkę. Człowiek to się całe życie uczy. Mówię swojej ,,Nózi”, żeby się nie wygłupiała, bo przecież tak świetnie nam szło, ale ona niestety miała inne plany. Teraz musiałem zwolnić. Tempo drastycznie spadało. Chcąc rozwinąć większą prędkość musiałem bardzo uważać albo po prostu zacisnąć zęby. Sielanka się skończyła, ale na ile mogłem to biegłem. Świetne były reakcje innych biegaczy, którzy zatrzymywali się i pytali w czym pomóc. Uwielbiam za to biegi Ultra!
Moja ,,Nózia” czując, że nie odpuszczam zastosowała zupełnie inny manewr na 48 kilometrze. Nagle poczułem ból w prawym kolanie. Był coraz mocniejszy i musiałem się zatrzymać. O biegu nie było mowy. Jak mi powiedzieli napotkani biegacze, to było pasmo biodrowo-piszczelowe. Teraz nawet o truchcie nie było mowy. Próbowałem to rozbiegać, ale na mojej twarzyczce gościł tylko grymas bólu. I tak przeszedłem jakieś dwa kilometry. W końcu na jakimś zbiegu delikatnie ruszyłem. Nie bolało, więc szczęśliwy dotarłem do punktu żywieniowego na 55 km. Tam medyk zmroził mi kolano, znów szybko się posiliłem i dalej w drogę. Myślałem, że przecież teraz muszę nadrobić stracony czas. Po 3 km ,,Nózia” się przebudziła i powiedział Stop! Mówię jej: ,,stara, nie rób żartów, trzeba poginać, do mety daleko”, a ona całkowicie mnie zignorował. Po 2 kilometrach na zbiegu ,,Nózia” pozwoliła mi biec, a potem znów pas. I tak przekomarzaliśmy się do samej mety, każde z nas starało się wykiwać to drugie. Biegacze mnie mijali, a kiedy wreszcie ból przechodził, to ja ich ścigałem. Zabawa po prostu co nie miara. To kuśtykałem, to znów bardzo szybko biegłem. Niezłe przeżycie.
Na 1,5 kilometra przed metą zbliżyłem się do grupy 3 biegaczy. Chciałem ich dogonić, ale niestety ,,Nózia” powiedziała: nie. Próbowałem przekonywać, prosić, błagać, krzyczeć, przemawiać jak na zebraniu partyjnym, że ,,wicie, rozumicie”, ale nie chciała słuchać. No dobra, pomyślałem, dokuśtykam jakoś ten kawałek. Nagle na drodze pojawiła się Nata. Zaczęła krzyczeć dopingować i zachęcać do biegu. ,,Nózia” chyba trochę się zreflektowała i zawstydziła, bo ból powoli mijał. Zacząłem truchtać, biegnąc coraz szybciej. Nata biegła ze mną ostatni kilometr. Minęliśmy grupę 3 biegaczy. Potem kolejnego. Za każdym razem Nata mnie podpuszczała, kiedy przebiegaliśmy obok innych biegaczy pytając czy łykamy gościa. Odpowiedź mogła być tylko jedna. Na 150 metrów przed końcem minąłem następnego. Pędziłem już bardzo szybko, Nata została, a ja wpadłem na Metę. Nie byłem zmęczony, bo byłem dobrze przygotowany. Gdyby nie ,,Nózia”… Trasę pokonałem w 10:28:49.
Wpadłem w ramiona Eli, a radocha moja była jeszcze większa, gdy mi powiedziała, że przybiegła jako trzecia kobieta. Super!
Bieg świetny, organizacja bardzo dobra, chociaż miałem napisać, że lipa, bo tak uzgadnialiśmy z Dyrektorem biegu, którym był Piotr Książkiewicz, żeby nie było za słodko :-). Do niczego nie można się przyczepić, drewniane medale i statuetki są świetne. Lubię drewniane medale na sznurku od snopowiązałki. Przypominają mi przez swoją prostotę o bólu, czasami łzach i pocie wylanym na trasie.
Wielkie dzięki Nata Kropka za wielkie serducho i pomoc we wszystkim :-).
Teraz trzeba pomyśleć o rehabilitacji. Cezary Kuczkowski ratuj! 😉
Ela:
Ten bieg będę wspominała bardzo miło. I to nie tylko dlatego, że zajęłam tam 3 miejsce 🙂
Przede wszystkim trasa biegu – bardzo malownicza, która biegła leśnymi ścieżkami, drogami, a także przez krzaczory i wysokie podejścia. Mnie się podobała. Było sporo nieagresywnych zbiegów, więc można w sumie powiedzieć, że była dosyć szybka. Prawie przez cały czas na mojej twarzy gościł uśmiech, świetnie się czułam, nie miałam większych kryzysów.
Mimo, że trasa była świetnie oznaczona, „udało” mi się kilka razy pogubić, ale szybko wracałam do gry :-). Zatrzymałam się raz, żeby usunąć kamyczek z buta. Na niektórych ostrych zbiegach odzywało mi się pasmo biodrowo piszczelowe, biegłam więc na nich lekko asekuracyjnie.
Od początku co kilka kilometrów kibicowała nam Natalia. Nie wiem jak to robiła, ale wydawało mi się, że była w wielu miejscach na raz 🙂
Jarek był po przeziębieniu, więc zdecydowaliśmy, że będziemy biec osobno, on na swoje samopoczucie, a ja – może na podium :-). Wiedziałam, że jestem na to przygotowana, przepracowałam sumiennie cała zimę.
Podczas biegu myślałam o Jarku, zastanawiałam się, jak się czuje. Postanowiłam ten bieg jemu dedykować. Jakiekolwiek miejsce bym zajęła.
Zaczęłam trochę za szybko, ale trasa była cały czas z góry, więc nie sposób było biec inaczej, a poza tym chciałam nadrobić ewentualne podejścia. Czułam się świetnie!
Po raz pierwszy biegłam w biegu ultra, w którym startowało niedużo osób. Odkryłam samotność ultramaratończyka. Spokój, burzę własnych myśli, automotywację. Bez muzyki w słuchawkach. Był moment, że ok. 10, 14 km biegłam zupełnie sama. Dla mnie to było bardzo ciekawe doświadczenie. Bardzo pozytywne.
Od 20 kilometra biegłam na 3 pozycji wśród kobiet.
Punkty żywieniowe rozmieszczone były co ok. 20 km, co było genialnym rozwiązaniem. Litr picia starczał od punktu do punktu. Od razu widać, że te zawody organizuje ktoś, kto doskonale zna się na biegach ultra :-). Na 52 kilometrze było juz białeczko z bułką, tzn. ser lub wędlina, a na 72 km kabanosy. Wiadomo, co to oznacza dla ultrasa.
Bardzo mi się podobało to, że 8 kilometrów przed metą były tabliczki z informacją ile jeszcze zostało do mety. To motywujące na koniec :-).
Dziękuję kolegom biegowym, z którymi miałam okazję biec, Jarkowi (nie mojemu) za miłe pogawędki na 50 kilometrze oraz Maćkowi za motywację na końcowych kilometrach :-). I najważniejsze: dziękuję mojemu Ukochanemu za męczące, ciężkie treningi, za to, ze nie odpuszczał i przygotował mnie do takich wyzwań biegowych!
Dziękuję Sklepowi Biegowemu w Olsztynie za udostępnienie na bieg zegarka Suunto Ambit3 Vertical.
Biegłam w skarpetach kompresyjnych Compressport, butach Nike Wildhorse3 oraz biustonoszu sportowym Panachesport.