Tagi
bieg 1oo km, biegi, festiwal biegowy, jura, jura krakowsko częstochowska, moja pierwsza setka, setka biegowa setka
Biegałam wielokrotnie zawody ultra, kilka razy biegi górskie 80 km, jednak od początku miałam ogromny respekt do tego dystansu, zwłaszcza gdy dowiedziałam się, że te 100 +, to tak naprawdę 111 km. Przygotowywałam się mentalnie i wytrzymałościowo. Gdy nadszedł ten dzień odczuwałam lekki stres, ale wiedziałam, że jestem wytrenowana i poradzę sobie z tym dystansem.
Kilka tygodni przed zawodami nasz biegowy kumpel – Maciek zaproponował, że możemy pobiec razem. Ucieszyłam się, gdyż fajnie jest biec z kompanem. Można się motywować i wspierać. Poza tym on jest bardzo doświadczonym ultrasem, więc będę spokojna.
Przyjechaliśmy na Jurę z Gdyni z nowo poznanymi Anią i Andrzejem – wolontariuszami Festiwalu. Okazało się, że mamy wspólne zainteresowania, spojrzenie na świat i gusta muzyczne. A ich Majzlo-bus ma swoją ciekawą historię. Bardzo szybko minął nam czas w drodze, gdyż słuchaliśmy dobrej muzyki. Potem, na biegu „Paint It, Black” Stonesów miałam w głowie przez długi czas. 🙂
Dziękujemy Wam, kochani za fajne chwile spędzone razem, a naszej rocznicy ślubu w drodze powrotnej z Wami nie zapomnimy!
Dzień przed biegiem odpoczywaliśmy, starałam się nie męczyć zbytnio nóg zbędnym chodzeniem, czas ten spędziliśmy z ultraską Anią Karolak (notabene zwyciężczynią tej setki :-), z którą nie sposób się nudzić. Humory nam dopisywały, mimo, iż postanowiliśmy iść wcześniej spać, to już leżąc w łóżkach opowiadaliśmy sobie niesamowite historie, od śmiechu bolały nas policzki i brzuchy. :-)Jednak zgodnie z zasadą: o czym się usłyszało na Jurze, pozostaje na Jurze :-), nie zdradzę szczegółów tych opowieści. 🙂
Rano wraz z Jarkiem spotkaliśmy się całą ekipą Ultraway Team – Anią, Adrianem i Maćkiem, żeby jeszcze chwilkę pogadać przed startem, zrobić kilka fotek i przybić piątki.
Firma Wiran udostępniła zawodnikom opcję śledzenia ich na trasie. Mieliśmy więc w plecakach urządzenia, które udostępniały naszą lokalizację i nasi kibice mogli wiedzieć, gdzie aktualnie się znajdujemy.
Jarek „odprawił” mnie na mecie, dał całusa na szczęście i zmotywował, a potem kibicował, gdy robiliśmy początkowe pętle.
Ja już dawno postanowiłam, że Jemu dedykuję tę moją setkę z okazji naszej rocznicy ślubu, którą mamy 28 września. :-)Kiedy czasem brakowało motywacji, mówiłam sobie, po co to robię.
Co do motywacji muszę koniecznie napisać o mojej fantastycznej ekipie z pracy Human Focus, która dopingowała, kibicowała gdy przygotowywałam się do biegu, trzymała kciuki, śledziła on-line na trasie. Czułam cały czas Wasze wsparcie. Dziękuję. 🙂
Wystartowaliśmy spokojnie, ja swoim tempem, Maciek swoim. Wiedziałam, że początek jest bardzo ważny, że adrenalina startu wszystkim każe szybko biec, jednak potem na długim dystansie może to zawodnika sporo kosztować, nawet zejście z trasy.
Bieg zaczynał się pętlami, które kończyły się w miejscu startu. Miały ok. 10 km i przebiegały przez najwyższy punkt – Gorę Zborów. Gdy kończyliśmy pierwszą pętlę, zobaczyłam Jarka, który nam kibicował, przybił mi piątkę. Podbiegam do punktu, żeby nabrać wody i słyszę naszą piosenkę „Pobiegnę za Tobą”!!! Coś wspaniałego! Jak to mi dodało powera. 🙂 Cudownie się poczułam, tak lekko, że wszystko mogę z takim wsparciem!
Na trasie spotkaliśmy Ilonę z MamyRuszamy, która robiła zdjęcia i kibicowała nam. Dzięki Ilona. 🙂
Biegliśmy z ok. 10 minutowym zapasem, gdyż mieliśmy skalkulowane, w jakim czasie na każdy punkt powinniśmy przybiec, to nam pozwoliłoby kontrolować cały bieg i ukończyć go w zamierzonym czasie.
Wiedzieliśmy, że należy przebiec dwie pętle, żeby potem już wybiec na długą trasę. Jednak w tym newralgicznym punkcie wolontariusz skierował nas na trzecią pętlę. Zatrzymaliśmy się pytając, czy coś się zmieniło, bo miały być dwie pętle i czy na pewno mamy biec tam, gdzie pokazuje, jednak potwierdził, że tam mamy biec. To pobiegliśmy… I od tego momentu nic już nie było takie jakie miało być…
Spojrzeliśmy na zegarki – komunikat „zejście z trasy”, więc cofnęliśmy się jeszcze raz pytając wolontariusza, czy aby na pewno mamy biec tu gdzie on nam każe – potwierdził kolejny raz i pobiegliśmy. Po chwili zegarek pokazał „jesteś na kursie”, więc pomyśleliśmy, ze wszystko gra, być może organizatorzy coś zmienili z tymi pętlami.
Po jakimś czasie znów trafiliśmy na punkt żywieniowy koło mety i zapytaliśmy dziewczyn z obsługi czy rzeczywiście powinniśmy być tu trzeci raz… Powiedziały, ze raczej nie, tylko dwa razy powinno się tu przybiegać. Wtedy zorientowaliśmy się, że jednak skierowano nas błędnie! Właśnie mieliśmy zrobioną dodatkową pętlę z mocnym podejściem na górę Zborów oraz nadprogramowe 10 km!!! Długo zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że zegarek pokazał nam, że jesteśmy na kursie, nie mogliśmy uwierzyć, że biegnąc początkowo w czołówce, znaleźliśmy się wśród ostatnich zawodników…
Biegniemy dalej, nie odpuszczamy. Byliśmy nieźle wkurzeni. Po jakimś czasie dostaliśmy wiadomość, że będzie dla nas „lotna meta” ustalona w lesie – tak, żebyśmy mieli cały dystans zaliczony wraz z przewyższeniami. Bo ta trzecia pętla, którą pobiegliśmy, to miała być rzeczywiście w trasie planowo, ale na końcu. Więc dystans i przewyższenia by się zgadzały. No i ok. Biegniemy dalej.
Tereny piękne , przebiegaliśmy obok niesamowitych jaskiń, malowniczych warowni i skał. Widzieliśmy nawet wspinaczy skałkowych. Mijaliśmy zamek w Bobolicach, zauważyliśmy go jednak dopiero nocą, gdyż był ciekawie oświetlony i widoczny z daleka.
Zadziwiło nas to, że bardzo dużo jest tam terenów gdzie biegnie się po piachu. 🙂 Maciek nawet śmiał się: – To ja znad morza przyjechałem w góry, żeby po plaży biegać? 😉 Około południa zaczął lać deszcz. Padało dość długo, więc byliśmy przemoczeni do suchej nitki . Było jednak dość ciepło, to nie przemarzliśmy. Jednak wilgoć zrobiła swoje – zaczęły robić się otarcia, mimo iż przed biegiem smarowałam się obficie specyfikami, żeby temu zapobiec. No nic, takie jest ultra. Cieszyłam się, że kolana dobrze pracują, w biodrze nic nie boli, ogólnie jest dobrze.
Myśleliśmy już o punkcie z ciepłym posiłkiem, gdzie trochę żołądek można doprowadzić do ładu. 🙂 Jednak tu czekała na nas niespodzianka – nie było tam posiłku w postaci zupy. Zdziwiliśmy się, bo przeważnie na biegach ultra pomidorówka z ryżem wchodzi najlepiej i często właśnie się ją serwuje. Zaproponowano nam za to pierogi ruskie. Były lekko ciepłe, więc ja tylko troszkę ich zjadłam, poprosiłam za to o gorącą herbatę. W międzyczasie zmieniłam buty, bo akurat tu był przepak i jazda dalej. Za chwilę trafiliśmy na Pustynię Siedlecką (dawne wyrobisko kopalni piasków formierskich) , gdzie jeździły terenówki. Musieliśmy wbiec na samą górę po piachu, gdzie czyhał na nas Wesoły Fotograf 🙂 z Jurassic Foto Team
Kilometry mijały. Pamiętałam o tym, żeby jeść i pić bardzo często, bo to najważniejsze na takim biegu. Gdy zabraknie konsekwencji w odżywianiu to może być „po zawodach” – po prostu nie będzie sił, żeby kontynuować bieg. Na 81 km wyłączył się mój zegarek, więc Maciek informował mnie tylko ile już nam zostało do końca. Około 90 km zaczęłam się czuć dziwnie, jeśli chodzi o żołądek – gdy zaczynałam biec, buntowały się jelita, było mi niedobrze. Pomyślałam, że łyk coli może pomóc. Dobiegamy do punktu, ale tam jej nie mieli. Była tylko woda i inne delikatesy: brzoskwinia, ciasteczka, żelki, rodzynki, kabanos i pomidorki. Tu trzeba było się dobrze zaopatrzyć, bo następny punkt za 19 km.
No, co zrobić, zjedliśmy po brzoskwini i hajda dalej. Żołądkowi jednak się to niezbyt podobało…
Starałam się jednak cokolwiek jeść, miałam przy sobie moje ulubione wafelki, które teraz smakowały jak dykta… Gryz bułki słodkiej, trochę sera z salami. Popijałam wodą z gastrolitem. Mieszanka rodem z piekła, „jak to się skończy?” – myślałam. W tym momencie raczej mało biegliśmy, bo gdy zaczynałam biec, to skurcze brzucha miałam takie, że musiałam się zatrzymać (dziś wiem, że to skurcze „przepowiadające”… zapalenie pęcherza. 😦 Postanowiłam iść bardzo szybkim krokiem. Maciek przyznał, że jeszcze nigdy nie miał okazji chodzić w tak mocnym tempie. 🙂 Fakt, ja potrafię maszerować dość żwawo. Stwierdziłam, że muszę to wykorzystać, jeśli biec nie mogę. 😉 Może chodziarzem zostanę? 😉
Dotarliśmy do punktu żywieniowego, na którym była cola! Hurra! Opiłam się jak bąk, nalałam we flaski i żołądek troszkę się uspokoił po tej „terapii”. 😉
Biegniemy, mijamy nagle gościa, który pokonywał dystans 200 km (zaczął poprzedniego dnia), pozdrowiliśmy go serdecznie i życząc powodzenia polecieliśmy dalej. Przy jakimś ośrodku wypoczynkowym, dołączyło do nas dwóch panów z „imprezki” i pytając nas o zawody, o bieganie, pokonali z nami kawałek trasy. Jednak w pewnym momencie stwierdzili, że wolą imprezkę z piwkiem niż biegać i zawrócili życząc nam powodzenia. 🙂
Gdy biegliśmy ostatni kilometr, z daleka zobaczyliśmy migoczące światła. Zastanawialiśmy się, co ktoś robi w ciemnym lesie przed godziną 23… Bo to tylko wariatom – ultrasom przychodzą takie rzeczy do głowy. Zbliżamy się, widzimy flagę festiwalu i ktoś krzyczy: jakie macie numery? Gdy powiedzieliśmy, nastąpiły brawa i słowa: gratulujemy, właśnie ukończyliście bieg. Wręczono nam też medale. Fajna to była chwila, bo zmęczenie naprawdę już dawało się we znaki. Zrobiliśmy to – radość była ogromna. Nasz wynik to 14 godzin i 59 minut, co dało mi drugi czas wśród kobiet. Kilometraż, jaki pokonaliśmy to 111,9 km Myślę, że to świetnie jak na debiut.
Okazało się, że kilka innych osób również zostało źle pokierowanych przez wolontariusza na trasie, w związku z tym nie zostaliśmy sklasyfikowani wraz ze wszystkimi zawodnikami, a tym samym oficjalnie nie mam drugiego miejsca wśród kobiet.
Ja natomiast uważam, że wygrałam ze sobą, jestem zadowolona, że przebiegłam ten dystans w zdrowiu, nie zeszłam z trasy, nie miałam kontuzji, nie podłamałam się zmyłką wolonatriusza. Dziękuję Darkowi Rewers za to, że namówił mnie na ten dystans – „jak nie teraz to kiedy”, 🙂 (choć na biegu mówiłam co innego, Maciek świadkiem), przygotował, trenersko motywował przed biegiem i dał mentalnego kopa.
Dziękuję Maćkowi, że biegł ze mną przez cała trasę, wspierał, motywował, nie zwracał uwagi na moje jęczenie pod koniec. 🙂 Służył radami, chwalił za fajne podejście górki, (dostałam batonika w nagrodę) 😉 i dawał różne wskazówki, bo niejedno ultra już przebiegł.
Mojemu Jarkowi, mentorowi i przyjacielowi dziękuję za wszystko, bo bez niego nie byłoby biegania, nie byłoby ultra! Mój twardziel!
A jak już o rodzince mowa to oczywiście nasze dzieci: Zuzia i Maciek zawsze nam kibicują. Zwykle po biegu trzeba im relację zdać. 🙂 Dzięki. 🙂
Na Festiwalu była fajna atmosfera biegowa, rozmowy z ciekawymi ludźmi, filmy o biegaczach. To wszystko nakładało się na klimat. Trasa oznaczona bardzo dobrze, jedyny problem stanowią tu pętle, które niestety wymagają dobrego ogarnięcia przez orgów. Wolontariusze na punktach wspierali, pomagali jak mogli. Trasy były bardzo dobrze zabezpieczone przez służby (policja, straż), nawet nocą w newralgicznych miejscach byli obecni.
Sama trasa biegu – urocza, piękne krajobrazy, mijane stare warownie, skały jurajskie, to naprawdę może się spodobać. Ja zachwyciłam się jaskinią w lesie, której głębia zapierała dech w piersi. Nocą świetnie prezentował się zamek w Bobolicach – widoczny z daleka robi wrażenie. Trasa jest biegowa, oczywiście sporo podejść, ale też mnóstwo zbiegów delikatnych oraz prostych dróg, więc można fajny czas tu wykręcić. 🙂
Czy ten dystans polubię? Trudno powiedzieć, na razie układam go sobie w głowie, leczę rany poniesione w boju. 🙂 Wiem już, że po przebiegnięciu takiego dystansu świat wydaje się być trochę inny… Co dalej? Czas pokaże. 🙂
Cześć. Wow, super wpis! Motywujący do ultra. Planuję w tym roku jakiś pierwszy trail, ale raczej na początek tak około 30 km. Marzy mi się kiedyś taki bieg na 100 km. Super przygoda. Sporo osób (tak jak i Ty) opisuje sensacje żołądkowe na trasie. Tego się nie boję. Raczej kolana mogą być problemem. No ale zrzucę jeszcze kilka kilo i powinno być OK z gnatami. Raz jeszcze dzięki i być może do zobaczenia kiedyś na trasie. Ba, na pewno! Pozdro, Paweł
PolubieniePolubienie
Dziękujemy :-). Powodzenia i do zobaczenia gdzieś na trasie 🙂
PolubieniePolubienie