Tagi
agiz, bieg rzeźnika, bieganie w górach, biegi ultra, Bieszczady, brubeck, camelbakpolska, Cisna, compressport, craftpoland, kijki Leki, Komańcza, maxforma, panachelingerie, panachesport, salco, sochic!, sportimpex, squeezy, suunto, Ustrzyki
Na początku była… myśl. Otóż Ela zapragnęła pobiec w Rzeźniczku zachęcona relacjami biegowych blogerów. Dystans 27 kilometrów wydawał się jej jak najbardziej do pokonania, bo przecież nie raz, dwa, a nawet nie 10 robiła już takie „Rzeźniczki”. Kolega Wojtek, który rok wcześniej poznał klimaty górskiego biegania w Bieszczadach widząc Jarka skrzywioną minę, na to, że tylko po 27 ,,kaemów” mamy się tachać pod granicę państwa, stwierdził, iż my dorośliśmy już do większego wyzwania. Mianowicie do Rzeźnika. Decyzja zapadła w ciągu jednej sekundy.
Ela:
Czytając w internecie zeszłoroczne relacje z Biegu Rzeźnika zapragnęłam się tam znaleźć, poczuć to zmęczenie, kilometry w nogach i atmosferę tej imprezy. Bieg ten stał się chyba najbardziej prestiżowym ultra w Polsce.
Jednak nie miałam odwagi porywać się od razu na Rzeźnika, ale gdzieś tam świtało mi w głowie, że w sumie to moglibyśmy dać radę. Trzeba by tylko dobrze przepracować zimę i wiosnę na treningach. Kiedy ustaliliśmy, że się zapisujemy, z niecierpliwością czekaliśmy na wyniki losowania. Jakieś cholerne szczęście nam dopisało i zostaliśmy wylosowani. Skakałam do góry, kiedy się o tym dowiedziałam. Zdaliśmy sobie sprawę z tego już wtedy, że nie ma żartów.
Jarek:
I tak po długich i mozolnych przygotowaniach biegowo-siłowych zawitaliśmy w Bieszczady. Obudziliśmy się przed północą. Po spożyciu śniadania, na które składał się ryż z dżemem oraz bułka, razem z Tomkiem i Martą ruszyliśmy ku Komańczy. Koledzy jadący przed nami ufający w nieomylność GPS-a skręcili w boczną drogę, że niby będziemy szybciej i tak o mało nie wylądowaliśmy w rzece. Potem był odwrót i gnanie na łeb, na szyję do Komańczy. Na szczęście nie spóźniliśmy się, a może jednak na nieszczęście, gdyż pierwsza para tak właśnie miała, a skończyło się to dla nich happy endem.
Ela:
Kiedy wreszcie nadszedł ten dzień, w którym stanęłam na starcie Biegu Rzeźnika, nie miałam chwili na celebrowanie tego momentu, a nawet może wzruszyć się (jak na starcie w maratonie w Poznaniu), gdyż nie było na to czasu, bo wpadliśmy na start w ostatniej chwili.
Jarek:
Stanęliśmy gdzieś tak chyba w połowie całego zgromadzenia. Nagle coś tam strzeliło i tłum ruszył. Zakładaliśmy, że pierwszy kilometr biegniemy wolno w tempie 6:00. No cóż… Nie można było szybciej, bo wyszło ok. 7:30. Potem zaczęło się trochę przerzedzać, masa ludzka przyspieszała, a my razem z nią, pilnując jednak zakładanego tempa.
Ela:
Ustaliliśmy na początku, że Jarek biegnie pierwszy, ja podążam za nim. Dosyć trudno się biegło w tłumie, w lekkich ciemnościach rozświetlonych tylko latarkami biegaczy. Np. w pewnym momencie na samym środku drogi znalazł się sterczący na 1,5 m konar, trzeba było bardzo uważać na takie niespodzianki.
Euforia pierwszych kilometrów sprawiła, że nie czułam się zmęczona. Biegło nam się lekko, nawet pod górki. Przeskakiwałam przez potoczki, nieraz wpadłam w wodę, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Dziwiłam się tylko, że biegacze ustawiają się w kolejce do jakiejś cienkiej kładki, żeby przejść przez błotko, zamiast po prostu przez nie przeskoczyć.
Jarek:
Od początku planowaliśmy, że pijemy co dwa kilometry lub częściej, a jemy co cztery. Potem było to już częściej, ze względu na coraz wolniejsze tempo. Jedliśmy banany (również suszone), żele oraz batony Squeezy. Na ok. 12 kilometrze mam pierwszy delikatny kryzys, ale wiem, że to tylko takie straszenie organizmu. Po chwili już jest wszystko w porządku. Ludzie się zatrzymują przed wzniesieniami, a ja chcę biec. Wymijam kilku, a kiedy Ela mnie dogania, opowiada mi, że komentują moje „wyczyny”. Po prostu znam swój organizm, szkoda mi czasu. Po kilku kilometrach zaczynam rozumieć taktykę jaką obrali, gdy zbiegi pokonują w tempie „strusia pędziwiatra”. Na początku myślałem, że to nierozsądne z ich strony, ale teraz „kumam czaczę”. To niezła nauka.
Ela:
Przy pierwszym pomiarze czasu, na Żebraku było kilkunastu kibiców (że też chciało im się o 5 rano tu przyjść) dopingowali nas i robili zdjęcia.
Jarek: Zauważam kolegę z „Biegam Bo Muszę w Kielcach”. Machamy do siebie, a on z podziwem na nas patrzy. Czeka tu na dwie dziewczyny ze swojego klubu. Potem ktoś woła do mnie: Cześć Jarek! Patrzę i nie poznaję człowieka. „Maratony Polskie” – mówi i się przedstawia. Okazuje się, że to redaktor z portalu. Pisaliśmy tam z Elą felietony. Przybijamy piątkę i mkniemy dalej.
Ela:
Pierwszy przepak. Te 32 kilometry zleciały bardzo szybko. Przed Cisną długo zastanawialiśmy się, czy rzeczywiście wziąć kijki. W sumie biegło nam się dobrze, więc pomyśleliśmy, że po co się obciążać dodatkowym balastem. Jednak uzgodniliśmy, że je weźmiemy, a najwyżej na następnym przepaku oddamy.
Jarek był kapitanem naszej drużyny. Prowadził świetnie, motywował. Pilnował, żebym jadła, przypominał o piciu. Okazał się twardym zawodnikiem. Do Cisnej wbiegaliśmy na pełnych obrotach, przy świetnym dopingu kibiców. Na przepaku nie zmarudziliśmy długo, może 3-4 minuty. Mieliśmy ustalone, że ja napełniam camelbaki, a Jarek leci po kijki i inne niezbędne nam rzeczy, które zostawiliśmy na przepakach. Szybko więc ruszyliśmy dalej. Mieliśmy bardzo dobry czas, nie byliśmy zmęczeni. Widzieliśmy, że wszystko idzie zgodnie z planem, a nawet lepiej.
Jarek:
Szybko odbieramy nasze rzeczy. Wypijam łyk coli, którą sobie tu przygotowaliśmy. Teraz wiem, że to był mój błąd, ale o tym później. Oddajemy do połowy pełną puszkę jakimś biegaczom, którzy siedzą przebierając się. Zostawiamy Cisną i gnamy dalej. Przed nami po chwili ostre zejście znane mi z filmików, których mnóstwo oglądałem w ostatnich dniach przed startem.
Ela:
Okazało się, że kijki Leki to był wspaniały pomysł! Kiedy wybiegaliśmy z Cisnej od razu pod górę, pomyślałam o tym jak Agnieszka Rogulska – Słomińska uczyła nas korzystania z kijków na podbiegach. Byłam jej wdzięczna za to, bo „badyle” bardzo pomagały mi na wszystkich podbiegach i podejściach. Są bardzo lekkie, wcale nie odczuwałam w rękach ich ciężaru.
Jarek:
Mówią, że Rzeźnik zaczyna się po 56 km. Według mnie, to nieprawda. Kiedy zostawiliśmy Cisną po bodajże kilometrze zaczęło się chyba 3 kilometrowe podejście. Nikt z blogerów i tych którzy opisują Bieg Rzeźnika nie mówi o podejściach, tylko o podbiegach. Kurza twarz, nigdy nie trenowałem na 3 km podbiegu!!! To po prostu trzeba przeżyć. Tempo coraz bardziej spada, ale siły jeszcze są. Ustalamy, że na stromych podbiegach (kurde podejściach!) idziemy, a zbiegi pokonujemy jak najszybciej. Po kilku kilometrach odczuwam silny ból w okolicy nerek. Gdy zbiegam boli jak diabli. Biorę tabletkę przeciwbólową. Pytam sam siebie: czy to już koniec? Czy moja słabość z tamtego roku znów mnie dopadła? Czy to juz koniec mojego biegu? Mówię mantrę, powtarzam, że jest dobrze. Staram się zapomnieć. Puszczam Elę przodem i podążam za nią.
Ela:
Na 50 kilometrze poczułam lekki ból stopy, zbiegi stawały się dla mnie coraz bardziej trudne. Kryzys nastąpił przed Smerekiem, na długim zbiegu. Staw skokowy już mi bardzo dokuczał, poza tym zaczęłam czuć obtarcie w drugiej stopie. Miałam nagle jakiś spadek energii. Przed nami właśnie była piękna asfaltowa droga, zjadłam batona i żel. Po chwili już biegliśmy wyprzedzając sporo osób.
Jarek:
Czuję, że Ela słabnie. Czasami mówię, żeby nadawała tempo gdy widzę, że nie wytrzymuje mojego. Potem ja wychodzę na prowadzenia, a ona stara się to wytrzymać. Patrzę na nią i proszę, żeby się do mnie uśmiechnęła. Robi to i wokół cały świat się rozpromienia. Proponuję, żebyśmy przyspieszyli, bo możemy tu nadrobić sporo czasu. Po bólu w okolicach nerek nie ma śladu. Czuje się świetnie. Przyspieszamy do 5:30 na km. Jest gorąco. Co chwila popijam izo z camelbaka. Jest świetnie. Ela po zjedzeniu batona pięknie trzyma tempo. Wyprzedzamy jakiegoś biegacza, który prosi mnie o wyjecie z jego plecaka batona. Bez zatrzymania pomagam mu i dziękuję, gdy chce nas poczęstować. Z naprzeciwka jedzie Dyrektor biegu w dżipie. Uśmiecha się do nas i mówi: Brawo!
Ela:
Wpadliśmy na przepak w Smereku, uzupełnienie płynów w plecaku (tym razem tylko woda, gdyż skręcało mi żołądek po izotoniku, który wcześniej wzięłam z przepaka), łyk coli, gryz pomarańczy, schłodzenie łydek i stawu skokowego i możemy biec dalej.
Jarek:
Znów popijam colę jeszcze nie kojarząc, że wcześniejszy ból, to jej sprawka. Zamulamy około 8 minut, bo Ela musi sobie schłodzić bolące łydki. Mnie naparzają „czwórki”, co jest winą ostrych zbiegów. Jednak olewam to. Wydolność jest, siła jest, więc nie marudzimy więcej i ostro do przodu. Patrzę na zegarek. Pozostało ok. 21 km, a żeby mieć 10 godzin z przodu mamy 3 h i 40 minut. Jestem dumny z Eli i z siebie też. Myślę, że spokojnie damy radę. Zaczynamy podejście i tu spotykam ultrasa, który już 10 raz jest na szlaku Rzeźnika. To pan Adam Bąk. Gadamy chwilę, a on przygotowuje mnie na Caryńską. Po pierwszym kilometrze widzę, że z nogą Eli jest coraz gorzej, a my nie mamy już tabletek przeciwbólowych.
Ela:
Nasi kibice czekali przy schronisku Chatka Puchatka. Niesamowite wrażenie jest, kiedy biegnie się na ogromnym zmęczeniu, a tu z daleka widać grupę 15 osób, które wrzeszczą nasze imiona, skaczą, machają, a to wszystko, żeby nas dopingować. Dziękujemy im za to.
Zatrzymaliśmy się na chwilkę, zrobiliśmy zdjęcia z kibicami i ruszyliśmy dalej. Kolejny bolesny dla mnie zbieg. Noga dokucza coraz bardziej. Zatrzymujemy się, żeby nakleić plastry na moją obtarta stopę. Wymija nas sporo biegaczy. Podbiegają do nas chłopaki, którzy mówią: co jest? tak ładnie nas mijaliście, a teraz zwolniliście, cos się stało? Po chwili dają mi tabletkę przeciwbólową.
Jarek:
Znów pojawia się ból w nerkach. Zagryzam wargę i staram się przetrzymać. Klepię mantrę. Na szczęście nie ma ostrych zbiegów, więc na długim podejściu nie męczę się i nie odczuwam za bardzo udręki. Idziemy wolno, zbiegamy tak samo, bo Ela cierpi. Czas coraz szybciej mija. Już wiem, że nie damy rady zrobić 10 z przodu, a nawet o 11 będzie trudno. Kiedy siadamy, żeby zakleić Eli stopę, tracimy kolejne minuty. Dziewczyny, które wyprzedziliśmy kilka kilometrów wcześniej, mijają nas i patrząc na Elę pytają czy wezwać pomoc. Zachowania biegaczy są wyśmienite. Chłopaki z Bydgoszczy ratują Elę tabletką przeciwbólową. Ruszamy powoli. Pytam: jak jest? Idziemy do końca? A na jaki czas mamy szansę? – teraz ona zadaje mi pytanie. Patrzę jak ledwo idzie i nie wiem co odpowiedzieć.
Ela:
Wiedziałam, że jak na debiutantów mamy niezły czas. Jarek pytał czy dam radę, powiedziałam, że nie ma bata, zrobimy tę 12-tkę z przodu :-). Popatrzył na mnie poważnie i uśmiechnął się. Wiem, że gdybym marudziła, to już by mnie nie poganiał. Jest lepiej, ból z lekka minął. Mogę zbiegać, ale już czuję bolesność „czwórek” i „dwójek” i spore zmęczenie. Jarek dopinguje mnie, ja biegnę za nim. Nie chcę, żeby udzielił mu się mój nastrój „zmęczeniowy” Nie chcę, żeby odpuszczał…
Jeszcze „tylko” pokonać Połoninę Caryńską. Ktoś z tyłu mówi, że teraz to będzie „noga za nogą”. Kiedy na Berehach powiedziano nam, że jeszcze 10 km do końca ucieszyłam się bardzo, eh co tam, jakieś 1,5 godziny i będzie meta! Jak bardzo się myliłam! Strome, ciężkie podejście, kijki bardzo, ale to bardzo pomagają, wszyscy idą powoli. Mijają nas turyści… Teraz ja idę pierwsza. Nigdy nie myślałam, że będę wolała podbiegi bardziej niż zbiegi…
Jarek:
Opieram się na kijkach i dyszę. Nawet w ostatnim starcie na dychę tak nie „parowozowałem”. Wyprzedza mnie jakaś puszysta turystka. A niech to szlag trafi ten szlak! Ech, Caryńska… Gdzieś na 40 kilometrze mówiłem sobie w duchu, że już tu nie przyjadę. Teraz kiedy ślimaczę się po tej połoninie mam ochotę tu wrócić i skopać jej to zielone d…! Wiem, że Ela myśli podobnie. Patrzę w górę i nie mam ochoty iść dalej. Opuszczam głowę i powoli posuwam się naprzód. W połowie kończy mi się woda w bukłaku. Do tej pory starczała idealnie, a tu na ok. 5 kilometrach wypiłem wszystko. Po raz pierwszy od uzupełnienia zapasów na postoju nerki mnie nie bolą. Już wiem, że to wina coli. I tu jest doświadczenie życiowe. Nigdy nie słuchaj „mądrali” i wszystkowiedzących biegaczy, żeby coś wypróbować podczas startu. Zrób to na treningu! Oczywiście mówię to sam do siebie. Każdy ma wolną wolę :-).
Ela:
Kiedy wydawałoby się, że szczyt jest już tuż, tuż, okazuje się, że to dopiero połowa. Trzeba iść dalej pod górę.. Świeci słońce, jest gorąco, ale wieje chłodny wiatr. Caryńska daje w kość, nie tylko nam. Zmęczeni biegacze mijają turystów, którzy schodzą z drogi, biją brawo, kibicują. Mnóstwo razy spotkałam się z okrzykiem „kobiety górą” :-). Końcowy zbieg ok. 3 km dał mi popalić. Bolące mięśnie blokowały ruchy, ale cały czas myśl w głowie: uda się! I żeby nie odpuszczać.
Jarek:
Na 1,5 km przed końcem Ela znów cierpi. Teraz kończę z asertywnością 😉 i stanowczo mówię, że nie ma co świrować, tylko trzeba to jak najszybciej skończyć. Radzę, żeby biegła swoim tempem ile może. Strome, drewniane schody pokonujemy ostrożnie. Ci co nas mijają przeskakują jak kozice. Teraz wiem co należy ćwiczyć na rewanż! Bo to, że nastąpi, to w tym momencie jestem już pewien.
Ela:
Tak naprawdę przez te ok. 80 km myślałam też, że to mój pierwszy i ostatni raz w górach. Na filmikach nie widziałam takich ciężkich podbiegów, znaczy podejść 🙂 Widoki? Owszem są piękne, ale nie było czasu ich podziwiać.
„To już meta, to już meta – w sercu radość, w ręku medal!” – słowa tej piosenki Wiewiórki brzmią mi do dziś w głowie. Jakże wymowne i prawdziwe. Kiedy słyszeliśmy z daleka okrzyki z mety, to jest to wrażenie nie do opisania! Ogromna euforia, biegnie się z radością, nieważne są bóle mięśni, gdy wiesz, że to już blisko… Biegniemy szybko, Jarek potknął się jeszcze o jakiś korzeń, jednak szybko wstaje, każe mi biec, a zaraz dogania mnie.
Jarek: To był mostek. Potykam się o jakiś jego wystający fragment, potem przekulguję bokiem, jak uczyli mnie instruktorzy karate :-). Wstaję i widzę obdrapane do krwi kolano. Nareszcie! Cały bieg na to pracowałem, by start w Rzeźniku był „rzeźnią” i pozostawił mi namacalną pamiątkę ;-). Na 13 km myślałem, że złamałem palec, bo stanąłem na śliskim kamieniu w szarówce budzącego się do życia dnia. Potem kilka razy o mało się nie przewróciłem potykając o korzenie. Nawet kijek podkładałem sobie pod nogi, ale tylko raz prawie się udało. Oczywiście przed wypróbowaniem metody na taką „pamiątkę”… skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą ;-).
Ela: Trzymamy się za ręce, słychać okrzyki kibiców. Mijamy metę, nie powstrzymuję łez wzruszenia. Zrobiliśmy to! Nigdy, przenigdy nie piłam piwa tak łapczywie jak na mecie Biegu Rzeźnika :-).
Za kilkadziesiąt minut rozmawiamy już o tym, że w przyszłym roku policzymy się z Caryńską…
Cały trud tego biegu, to co razem przeżyliśmy na trasie, porozumienie bez słów, nieraz mój uśmiech przez łzy, Jarka nieodpuszczanie powoduje, że chcemy tu wrócić za rok. Cóż, to co mówiłam sobie na trasie biegu o tym ostatnim razie to jakieś majaki były chyba …
Jarek: Wszystko poszło genialnie. To co sobie zaplanowaliśmy niesamowicie wypaliło. Przede wszystkim nasz wzajemny stosunek do siebie. Jeszcze bardziej się lubimy! Na treningach nie tylko chodziło nam o to, żeby sprawdzić się i trenować fizycznie, ale przede wszystkim mentalnie. Szczera rozmowa ze spojrzeniem sobie prosto w oczy, wzajemne wyrażenie potrzeb i oczekiwań dało znakomity efekt.
Podczas biegu nie było między nami zgrzytów. Idealnie współpracowaliśmy, było wsparcie, przełamanie zwątpienia, pokonanie słabości i wreszcie bólu. Kilka dni przed biegiem rozmawiałem z dyrektorem Rzeźnika i on słysząc że jesteśmy małżeństwem mówił, że wiele par rozstaje się po wszystkim. No cóż… pozostawiam to bez komentarza.
Wszystko zagrało jak sobie zaplanowaliśmy: jedzenie, picie, kijki, ubranie, współpraca, można tak wymieniać jeszcze długo.
Wynik świetny:
czas: 12:24:35
miejsce mix: 20/131
miejsce open: 176/690.
Jesteśmy ultrasami!!!
W przygotowaniach do Biegu Rzeźnika 2015 oraz podczas biegu wspierali nas:
MaxForma – Camelbak Polska (plecaki, nerki z pasem),
Compressport Polska (skarpety kompresyjne, rękawki),
Craft-Poland (spodenki, koszulki startowe, skarpetki),
Leki Polska (kijki trekkingowe),
Panachesport (biustonosz do biegania dla Eli),
Salco Sport (sól do kąpieli regeneracyjnej),
Squeezy (żele, batony energetyczne),
Suunto Polska (zegarek Suunto Ambit Run3),
AGIZ Biuro Turystyki Aktywnej (nauka biegania z kijkami).
Dziękujemy!