Tagi
bieg rzeźnika, bieg w bieszczadach, biegające małżenstwo, bieganie w górach, Bieszczady, Cisna, dziki bieszczadzkie, Komańcza, polksport, start w zawodach, wiewiórki na drzewie, zawody biegowe
W tym roku wystartowaliśmy w Biegu Rzeźnika po raz czwarty z rzędu. Każdy wcześniejszy miał swoją historię i wrył się w naszej pamięci czymś innym, zawsze niepowtarzalnym. Za pierwszym razem była to magia Połoniny Caryńskiej, za drugim bieg w tempie dość spokojnym ze względu na chorobę Jarka, a podczas trzeciego masakryczne wtedy dla nas podejścia końcowe na szczyt góry Hyrlatej oraz na Hon. Tym razem w głównej roli wystąpił upał oraz jeszcze trudniejsze podejście na finiszu. Ten bieg ma w sobie to coś i jak na razie pozostajemy wciąż pod jego czarem.
Treningi przygotowujące nas do Biegu Rzeźnika w tym roku były ciężkie. Łączyliśmy biegi w tempach progowych z długimi wybieganiami. Tak jest właśnie w górach. Raz poruszasz się szybko, bo zbiegasz ze szczytu, a następnie mozolnie podchodzisz na następny. Oczywiście sporo też trenowaliśmy na schodach, a podczas długich biegów pokonywaliśmy tę samą górkę po kilka lub kilkanaście razy. Pogoda też nie rozpieszczała, bo często było bardzo gorąco.
Wyprawa w Bieszczady przebiegała spokojnie. Pakiety odebraliśmy jak nigdy dotąd już dzień wcześniej. Przygotowaliśmy się logistycznie oraz mentalnie na spokojnie i bardzo szybko. Mieliśmy więc mnóstwo czasu na sen, odpoczynek i oczekiwanie na start.